piątek, 20 lutego 2015

11.

                         Telewizor w piwnicy nie chce odebrać żadnego kanału, nawet krajowego. Irytuje mnie przełączanie kabelków, dopasowywanie kolorów. Mogę się założyć, że on nie działa od bardzo długiego czasu. Ale zabawa tą kupą złomu rozluźnia mnie, pozwala nie myśleć o tym, co dzieje się na zewnątrz.  Żartuję, ja tu umieram. Fizycznie i psychicznie. Wujek Robert twierdzi,  że nie jestem gotowa. Gotowa na co? By żyć, pójść dalej?
                         To chyba źle, gdy kabelki tworzą iskry. Z zaciekawieniem dopijam herbatę i przybliżam się do elektrycznego labiryntu. Zmieniam układ. Czarne z czerwonymi, żółte z zielonymi. Nie działa. Czarne z zielonymi, żółte z czerwonymi. Pod względem stylistycznym jestem dość dobra w te klocki i choć skuteczność leży i kwiczy, to nie oceniam swojej pracy tak źle.
- Jezu. Daj coś kobiecie, a zniszczy trzy razy - mówi Sean z fotela.
- Tym razem prawie zadziałał! Widziałeś te iskry?
- Były powalające.
                         Wzdycham i wstaję.
- Masz może ochotę na hamburgery?
- Niezdrowie żarcie? - chłopak się uśmiecha. - Jestem za.
Przy krojeniu pomidorów cicho podrzucam temat tajemniczych bomb.
- Jak myślisz, czy to Kanada zrzuciła ładunki wybuchowe na Sidney?
Sean wyciąga z lodówki sos.
- Wszyscy zrzucają winę na Kanadę. Nie mamy pewności, czy to oni. W takiej chwili każdy inny kraj mógłby wykorzystać słabości wynikające z Wielkich Poszukiwań.
- I tak największym faworytem jest właśnie Kanada. U nich jesteśmy zadłużeni. Kto wie, być może od początku wiedzieli, że przegramy z Wschodnią Federacją Europy, więc udzielili nam kredytu. Po porażce całe pieniądze przelane zostały na Poszukiwania. Innymi słowami: armia nie nadaje się do obrony przed komarami. Dla nich to szansa na zgarnięcie całej Australii.
- Przyznam, że to dobry tok myślenia, ale zbyt daleko rozpowszechniony. Czy wujek Robert nagadał ci to przy kolacji?
- Czasem najprostsze rozwiązania są tymi prawidłowymi.
Zakładam rękawicę na rękę i sięgam po talerz z mięsem, który jeszcze kręci się w środku mikrofalówki.
- Wujek Robert mówi wiele rzeczy, które często są gówno warte. Dobrze o tym wiesz. Możesz wyjść i popytać się ludzi, co sądzą o tym bombardowaniu.
- Nie mogę. Drzwi są pozamykane.
- Mini. Twój umysł ci to wmawia, bo boisz się zobaczyć świat, odkąd zniszczono nasz dom. Tu nie ma żadnych zamków, kluczy. Wyjdźmy, a się przekonasz.
- Nie jestem dzieckiem, któremu wmawia się bajeczkę, a ono bezpodstawnie w to wierzy! Próbowałam, a drzwi nawet się nie ruszyły.
                              Sean nie odpowiada, co mnie jeszcze bardziej denerwuje. Szybko zjadam swojego hamburgera i wynoszę się do salonu, na kanapę. Przykrywam się kocem i sięgam po książkę z wierszami Poego. Brat siada tuż obok z jakimś komiksem, którego to znalazł w piwnicy. Wieczorem, gdy wraca wujek Robert, jemy razem kolację. Prysznic pobudza mnie na tyle, bym nie zasnęła przy pisaniu w swoim notesie.

 Chciałabym wiedzieć, dlaczego przez wszystkim jestem brana za tą gorszą. Cieszę się, że Sean i wujek Robert są przy mnie, ale wolałabym, by okazywali więcej wsparcia. Coraz mniej problemu stwarza mi przebywanie z Robertem. Nie widzę w nim mamy, a taty całkowicie nie przypomina. Jego oczy są zwykłymi oczami wujka, który opiekuje się tobą. Niekiedy widzę w nich większą troskę, niż bym oczekiwała. Uściski są zbyt długie, a uśmiechy próbują wnieść zbyt dużo nadziei. 
Lubię chwile, w których jestem sama. W swoim pokoju, przed tym zeszytem. To chyba przez to, że mogę być bezgranicznie szczera.

                          Największym problemem mojego notesu jest było to, że wpisy z różnych dni brzmią tak samo. Nie jestem w stanie stworzyć czegoś innego, opowiedzieć, jak czuję się w związku z utratą taty. Moje dni wyglądają identycznie. Wstaję, jem śniadanie, idę do piwnicy pobawić się przy telewizorze, następnie jem "obiad" z Seanem, siadam na kanapie, czytam to samo, aż wraca Robert. I nie narzekam.
                          Kilkanaście dni później, gdy nadal nikt nie wie, kto zbombardował Sidney, w domu zjawia się gość. I bez problemu otwiera drzwi.
- Cześć.
Toby ściąga kurtkę i buty, a gdy pytam się go, jak wszedł, mówi, że wujek podrzucił mu klucze. Sprowadzam go do piwnicy i pokazuję liczne kabelki. Zaczyna się śmiać.
- To tak, jakbyś kazała Eskimosowi napisać książkę o pustyni.
Kiedy robię herbatę, chłopak opowiada o życiu w środku miasta.
- Zaczyna się odbudowa zniszczonych dzielnic. Oczywiście na tyle, na ile ich stać. Nadal nie mamy pojęcia, kto nas zaatakował. Samoloty musiały nadlecieć od wschodu, co poniekąd wskazuje na Kanadę. Ale ten schemat wydaje się prosty. Za bardzo prosty. Christian ciągle biega i gada, że to wina WFE, że tamta wygrana im nie wystarczyła i chcą nas doszczętnie zniszczyć.
- Mój brat mówi to samo. O Kanadzie, schemat jest zbyt prosty.
Nastaje chwila ciszy. Toby chyba nad czymś myśli. Za mocno marszczy czoło, by była to błaha sprawa.
- Powiedz, dlaczego mnie odwiedziłeś?
- Słucham?
- Tylko bądź szczery. Proszę.
- Sierżant Newman mnie o to poprosił.
Do moich oczu napływają łzy, Umiem poradzić sobie sama. Nie jestem dzieckiem.
- Tobie też wmawiał te bzdury? Co?
- Dominique, to nie są bzdury...
Upuszczam filiżanki na ziemie.
- Mój brat żyje! - wrzeszczę. - Przecież go widzę, rozmawiam z nim!
- Uspokój się, rozumiem, rozumiem... - Toby podchodzi bliżej, omijając kałużę wrzątku, i przytula mnie.
- Wcale mi nie odbiło - łkam.
                      Zostaję zaprowadzona pod drzwi balkonowe. Toby prosi, bym wyszła na zewnątrz, ale ja się upieram, że wszystkie drzwi są zamknięte. Mówi, bym tylko spróbowała, więc próbuję. Szybka jedzie w bok, a ja wychodzę na taras. Zimne powietrze lekką mną wstrząsa. Odwracam się, a obok Tobiego stoi Sean.
- A nie mówiłem?

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

tyle siedziałam nad notką wprowadzającą, aż w końcu się udało.
WYBACZCIE TE MIESIĄCE.

                       

sobota, 8 listopada 2014

10.

                           Następnego dnia zjeżdżamy windą na najniższe piętro. Zostajemy wprowadzeni do wielkiego hangaru z co najmniej trzydziestoma ekranami. Nie jestem w stanie ich zliczyć. Póki co wszystkie są wyłączone. Około stu metrów przed nimi ustawione są skórzane fotele. Przy każdym stoi mały stolik wyposażony w szklankę i butelkę wody.
- Proszę, usiądźcie - mówi Benny, jedyny naukowiec, który uśmiecha się w moją stronę i nie próbuje przekazać żadnej groźby.
                          Tak więc siadam, a zabawa się zaczyna. Benny opowiada, że za ścianą znajduje się wielki labirynt, a VIS-56 jest szczurem. Będzie szukał wyjścia, a my mamy obserwować. Sean mówi, że VIS mógł tyle razy przechodzić przez to, iż w pamięci mógł wykuć sobie mapę korytarzy. Benny wciska coś na swoim pilocie i ściany pokazane na monitorach zaczynają się przesuwać.
- Robimy tak za każdym razem.
                           Przed nami rozbłyskuje największy ekran, ukazujący labirynt z góry. Zielona kropka to wyjście, czerwona to położenie VIS-a. W dziesięć minut pokonuje przeszkody i dochodzi do zielonej kropki. Nie musi się nawet cofać - sto procent skuteczności. Potem czerwona plamka znika.
- To tyle.
                            Chłopak - postanawiam tak go nazywać - zbyt szybko się poruszał, więc nie byłam w stanie dokładnie przyjrzeć się jego twarzy, gdy przechodził obok jednej z kamer.
                           Na tym kończy się nasze zwiedzanie. Wracamy do windy. W ostatniej chwili ojciec klnie. Zapomniał o komórce. Idzie w stronę podziemnego hangaru, ale my na niego nie czekamy. Drzwi się już zamknęły.
- Jeśli pomyślicie, by komukolwiek powiedzieć o tym, co się działo w ciągu tych dni, natychmiastowo was zabijemy - oświadcza Benny z uśmiechem na twarzy.
                           Biorę głęboki wdech. Chcę stąd zniknąć, i to jak najszybciej.
- Śmieszne - burczy Sean. - Myślisz, że nasz ojciec się o tym nie dowie? Jesteście idiotami.
Pociągam go za rękaw swetra, prosząc, by przestał. Odpycha moją dłoń i rzuca wściekłe spojrzenie.
- Nie wypada obrażać kogoś, kto pracuje w NIB, synu. Jestem miły, ale tylko do pewnego momentu.
- Więc jak... jak wytłumaczylibyście naszą śmierć, co? - pytam.
- Proste. Przecież teraz robi się wszystko, by zniszczyć przeciwnika, prawda? Wielkie Poszukiwania zniszczyły definicję dobra. Bóg w tych czasach nie istnieje - Benny smarka w chusteczkę. - Ktoś na pewno chciałby zabić takie piękne dzieci, doprowadzając waszego ojca do czystego szaleństwa, co równa się z przegraną. Jakiś wróg, być może konkurencja.
                             Wzdrygam się, bo to dobre wytłumaczenie, nawet najbardziej prawdopodobne.
- Powiedzmy, że nasz ojciec by oszalał. Jaka z tego korzyść dla was? - Sean krzyżuje ręce.
- Tu działa już siła perswazji. Wystarczy mu wmówić, że wygrywając pomści swoje pociechy.
- To chore - szepczę.
Mężczyzna poprawia okulary na nosie, a drzwi się otwierają.
- Świat już dawno zachorował. Jedyne, na co czeka, to śmierć.
                             
                              Spakowałam się godzinę temu. Teraz siedzę na podłodze z laptopem na kolanach. Co powinnam zrobić? Moje trzęsące dłonie cudem trafiają w klawisze.
"od: marseil12v@htwd.com
do: z4c@htwd.com
tytuł: Powrót.

                            Koniec naszej wycieczki. Ojciec raczej nikogo o tym nie poinformował, aczkolwiek wracamy jeszcze dzisiaj. Być może zaglądnie też do firmy, także miej się na baczności.
                                                                                                              Dominique."
                         
                              Zaraz otrzymuję odpowiedź.
"od: z4c@htwd.com
do: marseli12v@htwd.com
tytuł: Re: Powrót.
             
                             Się robi, księżniczko.
                                                                                                             Zac."

                           
Miło wreszcie mieć kontakt z kimś spoza instytutu. Uśmiecham się do ekranu i wyłączam laptopa. Wkładam go do torby podręcznej i wychodzę z pokoju.
- Nareszcie! - krzyczy Sean. - Ile można się pakować.
- Widocznie dość długo.
Padam na sofę i kładę buty na stoliku, łamiąc wszystkie zasady dobrego wychowania. Sean robi dokładnie to samo.
                            Z trudem przełykam ślinę.
- Chcę się dowiedzieć, jak ta dziewczyna się tu znalazła.
Stąpam po dość cienkim lodzie.
- Myślisz, że ja tego nie chcę?
- Więc powiedzmy, że się zamkniemy, jeśli wyjawią nam kim tak naprawdę jest VIS-56 i skąd wzięła się ta dziewczynka.
Brat przewraca oczami.
- I podobno ty tu jesteś mądrzejsza.
Pokazuję mu środkowy palec. Nie wiem, kiedy zaczęłam stosować takie gesty wobec rodziny. Coś definitywnie jest ze mną nie tak.
- Mogą nas bez problemu zabić, a ty myślisz, że cokolwiek z nimi wynegocjujemy?
- Nie chcę jeszcze umierać - mruczę.
- Ja też nie - potwierdza Sean. - Wiesz, muszę spłodzić syna, wybudować dom, zasadzić drzewo, ustalić nowy rekord w Guns.
- Sądzisz... że mogli go porwać? Tego chłopaka.
- To możliwe - odpowiada - Tamta dziewczynka nie wglądała na pełną życia. Może mieszkali gdzieś na ulicy. Takimi ludźmi nikt się nie przejmuje. Porwali chłopaka, dziewczyna ruszyła za nimi.
- Zrobiłabym to samo.
Sean wygląda na zaskoczonego.
- Co?
- Gdyby cię porwali. Poszłabym za tobą. - Nagła wylewność rozkazuje mi powiedzieć nieco więcej. - Ty i tata. Jesteście jedynym, co mi zostało. Zrobiłabym dla was wszystko.
- My dla ciebie też - szepcze i całuje mnie w czoło.

                             Stawiam walizki w przedsionku i pytam.
- Kto ma ochotę na spacer?
- Spać - odpowiada ojciec i idzie na piętro, do swojego pokoju.
Zerkam na brata, ale on wzrusza ramionami i siada w salonie przed telewizorem.
                              Owijam szyję szalikiem i wychodzę. Na dworze jest ciemno, nikt nie widzi mojej twarzy. Pozwalam sobie na jedną łzę, która szybko spływa po moim policzku. Tylko tyle mam. Tylko tyle potrzebuję. Wolnym krokiem mijam centrum miasta. Widzę strumienie wody sunące do góry niczym startująca rakieta. Koło fontanny biegają roześmiane dzieci. Ja po prostu idę, byle do przody, byle by się nie zatrzymać.
                               Moje nogi doprowadziły mnie na Wellington. Z tą myślą biłam się przez godzinę. Toby powinien wiedzieć, powinien gdzieś to rozgłosić. Ludzie powinni znać prawdę. Niewolno ich trzymać w cieniu głupoty.
                               Nie chcę umierać. Nawet nie wiem, czy ktoś mnie teraz obserwuje, ani jakim cudem ktokolwiek miałby się dowiedzieć o tym, co zaraz powiem. Może mam podsłuch? Odpędzam od siebie te irytujące myśli i pukam w drewniane drzwi.
- Już wróciłaś? Szybko.
                              Christian zabiera mój sweter i wskazuje pokój po lewej.
- Śpi, więc wymierz mu porządnego kopniaka w sam środek dupy.
Lampka na biurku rozświetla całe pomieszczenie. Toby leży na łóżku. Kładę dłoń na jego plecach i lekko nim potrząsam.
- Daj mi spokój, Chris - bredzi do poduszki - wiesz, że miałem ciężki dzień...
- To ja, Dominique.
Otwiera powieki i przez chwilę na mnie patrzy. Potem wstaje i przeczesuje włosy palcami.
- Szybko wróciłaś.
Siadam obok niego i splatam swoje palce. Zaczynam się denerwować.
- Tak jakoś wyszło. Słuchaj, chciałam pogadać...
- Mogłaś napisać emaila, a że tego nie zrobiłaś, to musi być coś ciekawego.
                                Bawię się kciukami. Pomysł przyjścia tutaj był najgorszą rzeczą, jaką kiedykolwiek wymyśliłam, a co dopiero postanowiłam  zrealizować. Czy jak podziękuję i ucieknę, to wypadnę źle? Podczas pierwszego spotkania tarzałam się z nim po podłodze, gorzej już wypaść nie mogę. Wstaję.
- Wybacz, ale jednak...
                                Moją wypowiedź przerywa wybuch. Z parapetu spada porcelanowy kubek, a zaraz obok niego ląduje lampka. Zaraz potem słyszę kolejny huk, tym razem nieco bliżej.
- Na podłogę! - wrzeszczy Toby i pociąga mnie za sobą.
Uderzam brodą o ziemie. Czuję, jak czyjaś ręka zaciska się na mojej talli, a potem coś mnie przykrywa. Nie dość, że jest ciemno, to wszystko się rozmazało.
                               Znów wybuch, tym razem cichszy. Leżę na podłodze jeszcze chwile, po czym Toby pomaga mi wstać.
- Wszystko w porządku?
Kiwam głową. Do pokoju wlatuje Christian.
- Boże święty, co to było?!
- Nie wiem, dlatego muszę to sprawdzić.
Toby wybiega na korytarz i zakłada bluzę z kapturem.
- Zostań tu z nią, chyba jest w lekkim szoku.
- O nie nie nie... Ja też muszę iść! - krzyczę - Muszę sprawdzić, co u mojego brata i ojca!
- Zostajesz - rozkazuje, a wtedy wymierzam mu porządny cios w twarz. Kształt mojej dłoni idealnie odbija się na jego prawym policzku.
- Chrzań się - mamroczę i chwiejnym krokiem wychodzę na klatkę schodową.
                                 Zaczynam biec. Słyszę, że chłopcy pędzą za mną, wrzeszcząc moje imię. Mam to gdzieś. Jedna przecznica, dwie. Teraz od moich uszu odbija się płacz ludzi, mężczyzn, kobiet, dzieci. Skręcam w Evans Street, prosto Bradley Road, aż wpadam na St Thomas Street.
                                Jakiś mężczyzna łapie moją dłoń.
- Nie możesz tam iść! Wszystko zostało zbombardowane!
Wyrywam się i ląduje na Boundary Street.
                               Po chodniku walają się cegły, kawałki rozbitych szyb. Jedna osamotniona latarnia oświetla całą ulicę. Potykam się o gruz, omijam martwych ludzi. Nozdrza atakuje woń spalenizny i kurzu. Staję w miejscu, gdzie powinien być mój dom. Powinien, ale go nie ma.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
notkę dedykuje Mariannie. myślimy o tym samym!


                             

poniedziałek, 27 października 2014

9.

                             - Koniec przerwy - informuje ojciec. To oznacza, że muszę wstać i wyjść na dalsze zwiedzanie.
                             Głowa piekielnie mnie rozbolała, ale wolałam nie upominać się o żadne leki. Perspektywa udania się gdzieś samodzielnie przeraża za każdym razem. W salonie dołączam do Seana. Zadziwiającą staje się jego postawa. Wyprostowany, ręce w kieszeniach i nonszalancki uśmiech.
- Brałeś coś?
Tutaj piorunuje mnie wzrokiem.
- Dlaczego wszyscy tak myślą?
- Bo tak wyglądasz.
                               Sama jeszcze w pokoju związałam włosy w wysoką kitkę i przebrałam się w wygodną bluzę z kapturem.
- Teraz czeka nas najważniejszy punkt - mówi jeden z naukowców i rusza do windy.
                               Zjeżdżamy na ósme piętro. Mocno oświetlony korytarz prowadzi nas do stalowych drzwi. Obok znajduje się identyfikator. Mężczyzna zbliża twarz do ekranu, pozwalając maszynie ją przeskanować. PIB i wokół drzwi rozbłyskuje zielona otoczka. Z pomieszczenia wypływa fala przyjemnego zimna, która łaskocze moje policzki. Jednak potem następuję ciemność, a naukowiec wkracza do środka. Przyciskając jakiś przycisk sprowadza światłość.
- Śmiało, wchodźcie.
                             Tak też czynię, stąpając po śladach ojca. Pokój - bądź lodówka, kto co woli - jest już mniej oświetlony. Kilka lamp halogenowych nade mną, dwie czy trzy wbudowane w podłogę. Na samym końcu znajduje się słoik, a w nim jakaś osoba. Przestaję iść do przodu i zaciskam palce w pięści. Widzę jedynie plamę, więc zmuszam się do zrobienia jeszcze kilku kroków.
                              Wewnątrz stoi chłopak, może w wieku Seana, lub starszy. Blond włosy są krótko obcięte. Nosi dziwny jaskrawożółty kombinezon, a jego wargi przybrały fioletowy kolor. Najbardziej przeraża mnie brak oczu. Na ich miejscu widzę czarne oczodoły, zapadniętą skórę. Stoję, spowita szokiem, oddychając najciszej jak to możliwe. Wysuwam rękę, by dotknąć oddzielającą nas szybę, a wtedy chłopak się uśmiecha.
                             Wrzeszczę, bo inaczej nie da się opisać dźwięków, które wydaję. Wszyscy starają się mnie uspokoić, ale miotam się, wyrywając z ich uścisków. Kiedy znów patrzę na blondyna, on wzrusza ramionami i podskakuje niczym Czerwony Kapturek. Odpycham naukowca tak mocno, że ląduje tuż przy tubie z nieznajomym. On się śmieje i pokazuje mężczyźnie język.
- Uspokój go jakoś, Harry! - krzyczy ojciec.
                              Wtedy czyjaś ręka pada na czarny przycisk, a blondyn znika w zielonej mgle. Aczkolwiek nie ma go tylko parę sekund, wraca spokojniejszy. Znów staje na baczność w absolutnym bezruchu.
                            Moje przerażenie sięga zenitu. Zakrywam twarz dłońmi i próbuję uspokoić oddech. Serce bije jak szalone. To człowiek, normalny człowiek zamknięty pod kloszem, pozbawiony oczu. Żaden VIS-56, zwyczajny człowiek.
- Wytłumaczysz się jakoś? - warczy ojciec.
                          Harry otrzepuje biały kitel i z nerwowym uśmiechem wyprowadza nas z pokoju.
- Widocznie ktoś zapomniał zjawić się tu rano i podać należytą dawkę provis.
                         Wkurza mnie używanie przez ludzi słów, których nie rozumiem. Oczywiście zgaduję, że provis to jakiś lek, ale taka odpowiedź nie jest satysfakcjonująca.
- To był zwykły chłopak - szepczę do Seana.
                             On nadal patrzy na tamtą postać, niczym woskowy posąg.
- Mylisz się! - woła Harry. - Dzięki postępom chłopaków z innego działu udało się nam stworzyć najbardziej podobny organizm do ludzkiego, z takimi samymi cechami, nawet zaopatrzony w mózg. Ten osobnik jest z nami od zarodka. Nasza największa duma.
- Przez jaki czas pracujecie nad VIS-em? - pytam - Wielkie Poszukiwania nie były ogłoszone na tyle dawno, by jakikolwiek zarodek mógł tak wyrosnąć...
                                 Łapię się na swojej niewiedzy. Nie mam pojęcia, ile potrzeba by stworzyć coś takiego. Przejeżdżam paznokciami po szyi. Świat nagle stał się wielką tajemnicą.
                                Scio me nihil scire. Wiem, że nic nie wiem.
- Żaden to problem dla aktualnych postępów nauki, młoda damo. Jutro przejdziemy się razem w otchłań tuneli zbudowanych pod instytutem, by dowieść perfekcji VIS-56.
Ojciec jest zdziwiony. Przeciera czoło, a ja widzę zatroskaną twarz młodego chłopaka, jakim niegdyś był. Potem jego oczy powracają do pustej formy, a ciało znów się napręża.
- Sądzę, że zobaczyliśmy wystarczająco - oznajmia i wychodzi na korytarz. - Możemy już wracać.
                                 Jadąc windą - tak, znowu - Harry cały czas patrzy się w moją stronę. W końcu podenerwowana rzucam mu krótkie spojrzenie, a on przykłada wskazujący palec do ust. Gest trwa sekundę. Speszona robię krok w tył i uderzam Seana w ramię. To wyciąga go z zamyślenia.
- Coś się stało?
Chcę zapaść się pod ziemię.
- Nie.
                                 
                                Jak kula wystrzelona z armaty wpadam do pokoju Seana. Jestem pewna, że przyłapię go albo na ćpaniu, paleniu, bądź piciu. Przygotowałam nawet rodzicielski monolog, ale brat siedzi na łóżku. Tylko tyle robi. Dosłownie.
                               Oblizuję wargi. Coś tu nie gra. Widzieć go trzeźwego dłużej niż kilka godzin to jak dostać stos prezentów pod choinkę.
- Sean?
Nagły ruch głową powoduje napływ dreszczy.
- Tak?
Powoli podchodzę do niego i siadam obok.
- Coś się stało?
Zabawne, godzinę temu pytał mnie o to samo.
- Nie - odpowiada.
- Boże, Sean, przestań kłamać. Myślisz, że nie widzę? Coś musiało tobą nieźle wstrząsnąć, skoro siedzisz tutaj o suchej gębie.
- Aż tak ci to przeszkadza? - burczy pod nosem.
- Wiesz, że nie o to chodziło... Po prostu powiedz, proszę.
- Chodzi o tą dziewczynkę.
Biorę głęboki wdech.
- Co z nią nie tak?
Obejmuje mnie ramieniem i obydwoje lądujemy na miękkim łóżku. Wiem, że zrobił to specjalnie, gdyż nie chce patrzeć w moje oczy. Może skupić się na suficie, żyrandolu, czymkolwiek.
- Nie widziałaś jej, prawda? Była zbyt daleko.
- No tak. Wada wzroku.
- Ten chłopak - zaczyna - w tym wielkim słoiku. Wyglądali identycznie. On i ona. To musi być jej brat.
                       
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
tyle nie pisałam, że z rozmachu stworzyłam kolejny rozdział. D:
zachęcam do sprawdzenia mojego nowego bloga, Blizny nadziei za niedługo pojawi się tam kolejny rozdział, tymczasem zapraszam na prolog. (":

niedziela, 26 października 2014

8.

                       Staram się uśmiechać do ojca, ale wewnątrz wiem, że moje przerażenie mu nie umknie. Dobra mina do złej gry nie wychodzi zbyt dobrze. Zwiedzamy różne piętra, a uczeni opowiadają nam o ewolucji ich wynalazku.
- Początkowo VIS miał być robotem. Niestety próby zaopatrzenia maszyn w ludzkie zmysły były błędem. Zrozumieliśmy to nieco potem. Zaczęliśmy hodować idealne organizmy jakiś rok temu. VIS-56 jest ideałem nad ideały.
                             Odłączam się i rozglądam. Znajdujemy się w pomieszczeniu z wysokim sufitem. Wszędzie widzę słoje wypełnione formaliną, a w niej pływające zarodki. Nie peszę się, bo na lekcjach zaawansowanej biologii mieliśmy już do czynienia z takimi rzeczami. Podchodzę bliżej, do szklanej półki. Zbliżam twarz do małej istoty. Poniekąd po człowiek, wygląda jak my.
                              Porządek tego świata przeraziłby najstarszych ludzi. Mieszamy różne rasy psów, bawimy się genami, by uzyskać słodkich towarzyszy. Wydajemy majątki na weterynarzy, by organizmy, które nie są na tyle silne, by żyć, mogły biegać obok naszych nóg.
                               Te zarodki za szklanymi kopułami są dokładnie tym samym. Tworzymy zabawkę, która posłuży przez jakiś czas, a gdy będzie niepotrzebna i rzucona na pastę codzienności nie przetrwa nawet miesiąca.
                                Wycieczka w żadnym stopniu mnie nie interesuje. Chciałabym zaszyć się w ohydnym pokoju u tam przeleżeć resztę naszej wyprawy. Tymczasem chodzę, niczym duch, przez ciasne korytarze. Co chwilę brat się odwraca i spogląda w moje oczy. Nie jestem w stanie się uśmiechnąć, więc skupiam wzrok na suficie.
                                Tamta dziewczynka nadal nawiedza mój umysł. Widzę ją za szybami w laboratorium, opierającą się o ścianę w pokoju dyskusyjnym, biegającą po holu głównym. Ona też się nie uśmiecha. Bo jak można cieszyć się z własnej śmierci? Zastanawiam się, czy nie opowiedzieć o tym wszystkim Tobiemu. Jako czarna owca mógłby nagłośnić sprawę. Ktoś, ktokolwiek musiałby się tym zainteresować. Nie wolno zabijać ludzi za to, że chcą się zobaczyć ze swoim bratem.
                             Brat. Kim może być jej brat? Czego wcześniej nie zadałam sobie tego pytania! Kogo NIB chciałby porwać? Poszukiwaną osobą może być jakiś naukowiec. Przecież znam miliony historii, gdzie wróg porywał znanych uczonych, by ci wytwarzali dla niego broń, urządzenia nawigujące, promy kosmiczne czy satelity.
                             Idąc tym tropem, brat dziewczynki jest wystarczająco mądry, by pomóc przy stworzeniu VIS, aczkolwiek nie podoba mu się dzisiejsza polityka i nie widzi rozwiązania w genetyce. Dlatego zmuszono go do współpracy.
                                I tak nie ufam swoim domysłom. Teraz naprawdę chcę skontaktować się z Toby'm, lecz wiele w tym przypadku sprzeciwów mego umysłu. Skoro strażnikowi tak bardzo zależy, bym o niczym nie mówiła, na pewno śledzą mnie teraz za pomocą kamer. Rozglądam się. Akurat jesteśmy w sali konferencyjnej, a jakiś łysy gość wyświetla na wielkim pulpicie niezrozumiałe równania matematyczne. Słucham go, ale wszystko jest takie niejasne.
                           Mogłaś uważać na matematyce, idiotko.
                           Nieważne, nie to jest priorytetem. Oczywiście w pomieszczeniu znajdują się cztery kamery. Jedna z nich bacznie mnie obserwuje. Wymuszam uśmiech i macham do obiektywu. Ciekawe, czy w pobliżu znajdują się jakieś podsłuchy.
                          Chyba zmieniam się w agentkę.
                           Myśl dalej. Gdybym chciała się upewnić, czy ktoś zamknął swój dziób wystarczająco mocno, co bym zrobiła? Zabiłabym go, ale póki co oni ufają, że ze strachu prędzej się zsikam niż coś pisnę. Myśl dalej.
                          Internet. Toż to złote odkrycie. Jest możliwość, iż zechcę się skontaktować z kimś poza NIB. Wtedy piszę email, sms-a, nagrywam wiadomość wideo, cokolwiek. Wystarczy, że to wyślę i wszyscy są udupieni. Także muszą być w moim telefonie, laptopie. Nie tylko moim, Seana też.
- Ziemia do Mini - odzywa się brat. Patrzę w górę, na jego twarz. - Idę coś zjeść, zabierasz się?
                        Kiwam głową i wstaję. Chyba siedziałam tu długo, bo nogi zdążyły mi zesztywnieć. Zginam kolana kilka razy i ruszam za nim. Przechodzimy przez labirynt korytarzy, aż lądujemy w windzie. Sean wciska jedenastkę, a drzwi się zamykają.
- To, co działo się wczoraj. To prawda? - pyta.
Kiwam głową.
- Boże! - krzyczy.
Kończę przygryzać wargę i dopowiadam.
- Nie możemy o tym nikomu powiedzieć, Sean.
- Niby dlaczego?! Wręcz musimy!
- Gdy szliśmy rano na spotkanie, jeden ze strażników użył gestu, który aż przesadnie sugerował, że jeśli coś powiemy, to po nas. Sądzę, że mogą nas teraz... - wskazuję na kamerę w rogu.
                      Chłopak szybko wyciąga oba serdeczne palce i nimi macha. Lepszej reakcji nie mogłam się spodziewać.
- Pomyśl jeszcze - ciągnę. - Tamta dziewczynka mówiła, że chce zobaczyć swojego brata. Kim on może być?
 Sean opiera się o metalową ścianę.
- Nie wiem. Zakładnikiem?
- Po co NIB trzymałoby zakładnika? - pytam.
- Żeby przytrzymać konkurencję i zapewnić sobie wygraną w Wielkich Poszukiwaniach. Pomyśl, porywam... e, dajmy na to syna TAYLOR&BROOKS. Teoretycznie stanowią dla ojca potencjalne zagrożenie, więc lepiej ich nieco ostudzić. Mają już tego gnoja, i zjawia się jego siostra, prosząc o ostatnie spojrzenie.
                        Przecieram powieki dłońmi.
- Na litość, Sean, to nie jest tani kinowy dramat. Skąd taka mała dziewczynka wzięłaby się tutaj? I nawet jeśli, to strażnik by jej nie zabił. Zbyt ważna ofiara.
                       Winda się zatrzymuje, więc wciskam pierwszy lepszy guzik i znów suniemy w górę.
- Okay. Więc księżniczko, masz coś lepszego?
- Może porwali jakiegoś uczonego z pobliskiego miasteczka, więc dziewczynka przyszła tutaj się z nim zobaczyć.
Sean parsknął.
- Przecież to też nie ma sensu.
- Jak to nie! - czuję się urażona.
- Dobrze wiesz, że okolica wieje pustkami. Pamiętasz, jak wylądowaliśmy na lotnisku. Niczego w pobliżu kilku kilometrów. Poza tym porwanie kogokolwiek można zgłosić na policję.
                       Mój pomysł jednak posiada jakieś niedociągnięcia. Wzdycham poirytowana. Jeździmy jeszcze chwilę windą, aż trafiamy na ojca z grupką mężczyzn.
- Mieliście coś zjeść.
- Zapomnieliśmy, na jakim piętrze jest stołówka - odpowiada brat, co po części jest prawdą.
Otyły naukowiec informuje nas, że wszelakie posiłki spożywać mamy na piętrze mieszkalnym. Więc tam się kierujemy i razem z tatą jemy obiad.
                       Kiedy zgrzyt sztuców ustaje, ojciec zadaje ważne pytanie.
- Stało się coś?
Razem z Seanem zerkamy na siebie. Prawdopodobieństwo, że zaraz wpadną tu uzbrojeni goście jest wielkie, nawet zbyt wielkie. Nie chcę ryzykować.
- Nic - mówię i wstaję od stołu. - Już tyle wycieczek na dziś? Chciałabym się położyć.
- Pogadaj ze mną, Dominique...
- Przykro mi - słowa z trudem wydostają się z mojej buzi - miłego dnia.
                     Gdy wchodzę do pokoju od razu kładę się na łóżku. Odganiam łzy. Nie podoba mi się fakt, że ojciec o niczym nie wie. Muszę znaleźć sposób, by mu powiedzieć. Do tego dochodzi sprawa mniemanego brata małej dziewczynki. Tak, jeśli kogoś beztrosko porywamy to prędzej czy później policja się w to wmiesza. Chyba, że czymś zagrozimy rodzinie. Być może samą śmiercią porwanej osoby.
                     Mamy wtyki u policji i jeśli dowiemy się, że szukacie tak zwanej sprawiedliwości, wydacie na niego karę śmierci.
                       To już bardziej prawdopodobne. Ale nadal dręczy mnie jedno.
                       Skąd, do diaska, wzięła się ta dziewczynka?
                       

sobota, 27 września 2014

7.

                              Słyszę, jak Sean klnie, i to dość ostro. Palce zaciskam na jego koszulce, niemal rozrywając materiał. Wiem, że brat dokładnie analizuje to, co dzieje się za moimi plecami. Próbuję stłumić szloch, ostatecznie udaję mi się przejść do cichego łkania. Powinniśmy się stąd wynosić, wrócić do swoich sypialni i poddać się działaniu zmęczenia, lecz z wzrastającą paniką moja krew krąży szybciej i szybciej,  pobudzając ciało do działania.
                              Staję o własnych siłach i wyplątując się z uścisku Seana zmierzam ku drzwiom, którymi tu przyszłam. Zataczając się kładę dłoń na ścianie. Nagle czuję się odcięta od rzeczywistości, zamknięta w złym koszmarze bez możliwości pobudki. Odwracam się powoli, chcąc przytulić brata. On nadal znajduje się w tej samej pozycji, patrząc jak jakaś wielka plama podnosi dziewczynkę i znika między drzewami. Zaczynam myśleć racjonalnie. To niemożliwe, aby NIB nie miał wokół budynków kamer. Cała sytuacja musiała zostać zarejestrowana, a skoro strażnik podchodzi do tego w taki sposób, na pewno nikt o nic go nie oskarży. Możliwe, że materiały są kasowane, lub ci na najwyższym szczeblu o  wszystkim wiedzą.
                                Potok myśli nakazuję mi podbiec do brata i pociągnąć go za rękę. Nie opiera się, tylko odwraca z ciągłym zdziwieniem na twarzy i idzie za mną.
- Jak tu przyszliśmy? - szepczę przerażona.
Nie mam pojęcia gdzie się znajduje. Znów panika. Powinnam się uspokoić, ale moje ciało zaczyna się trząść. Przecież mogliśmy wybiec tam i krzyknąć, by mężczyzna zostawił tamtą dziewczynkę. Jeśli ma trochę oleju w głowie, na pewno by nas nie skrzywdził. Każdy wie, kogo dziećmi jesteśmy.
- Winda - władzę przejmuje trzymający mnie za rękę Sean, który zaczyna biec w stronę windy.
W środku wpadamy na siebie a ja wciskam pierwszy lepszy przycisk, byleby drzwi się zamknęły. Niech się już zamkną, proszę.
                                Ku mojej uldze po chwili jedziemy do góry. Przy guzikach podświetla się liczba czternaście. O dwa piętra za dużo. Wciskam jedenastkę i zamykam powieki. Co mówiła ta dziewczynka?
Chcę zobaczyć swojego brata. Ten ostatni raz.
Próbuję pojąć znaczenie tych słów, ale zbyt szybko dryfują w mojej głowie, aż w końcu mam ochotę jedynie płakać. Właśnie widziałam czyjąś śmierć.
                                Winda się zatrzymuje, a ja z niej wybiegam. Skręcam w złe korytarze, raz ląduję przy basenie, drugi raz koło siłowni. Dostaję zadyszki, lecz nie zwalniam. W końcu znajduję się w swoim pokoju. Już nie wydaje mi się piękny, tylko wstrętny. Mam ochotę rzucać wszystkim, co stoi się w moim zasięgu.
Gdzie Sean?
Nie obchodzi mnie to.
                                 Jednym ruchem zdzieram zasłonę z karnisza i spoglądam przez okno. To pomieszczenie musi się znajdować z drugiej strony budynku, bo nie widzę, by na zewnątrz cokolwiek się świeciło.
                                 Spokój. Muszę odnaleźć spokój, ale to trudne wyzwanie. Ktoś przeciął szwy nałożone na świeżą ranę. Czuję się, jakby grupa ludzi grała moim sercem w piłkę nożną. Każde uderzenie przywołuje nową falę wspomnień.
                                   Spaceruję wraz z mamą i bratem ścieżką prowadzącą przez park. Śmiejemy się. Trzymam w ręce kawę, tak samo moja mama. Sean opowiada kawały. Od śmiechu boli mnie brzuch. Przechodzimy obok czterech mężczyzn zajmujących jedną z pobliskich ławek. Krzyczą w naszą stronę, ale nie zwracamy na nich uwagi. Komentują mój wygląd i to w obrzydliwy sposób.
- Hej! - krzyczy Sean. - Zamknij się, albo będę musiał to zrobić za ciebie.
                                  Zdecydowanie nie trafiliśmy na kulturalnych ludzi. Wstają i podchodzą do nas. Za to Sean wychodzi na przód, gotów nas bronić, tak jak bronił mnie przed dziećmi znęcającymi się w okresie wczesnych lat. Zawsze wygrywał, ale tym razem boję się o jego zdrowie.
- Chodźmy... - zaczynam, ale jeden z facet wyglądający jak moja szafa uderza chłopaka w twarz.
Każda cząsteczka mojego ciała krzyczy "Nie", ale drugi mężczyzna wyciąga coś z tyłu spodni. Chcę się na niego rzucić, ale to niemożliwe, bo po drodze musiałabym minąć jego dwóch kolegów.
- Za twoją odwagę.
                                  Pada strzał. Krzyczę. Mrugam powiekami, ale Sean wygląda na całego. Nie rozumiem co się dzieje, dopóki nie zerkam za siebie.
Mama leży na ziemi, a z jej czoła wydobywa się rzeka krwi. Z samego środka.
Nagle w całym parku rozbrzmiewa otępiający dźwięk, który kładzie każdego na kolana. Kamery musiały zarejestrować całe zdarzenie i włączyć alarm. Zaraz przyjedzie policja. Słyszę wulgaryzmy wydobywające się z ust zabójcy. Sama jestem zdziwiona, bo podobno władze kazały wyłączyć system czuwający nad parkiem, bo zbyt często zdarzało mu się aktywować z byle błahostek, a spacerujący ludzie nie lubią być traktowani jak zwierzęta.
                                  Przerażona znów patrzę na ciało mojej matki. Ona żyje. Oczywiście, że żyje, to tylko małe draśnięcie. Zaraz wstanie i mnie przytuli. Powie to co zwykle, że nic się nie stało, zaraz tata podjedzie autem i wrócimy do domu.
- Mamo? - staram się przekrzyczeć alarm. Robię to po raz kolejny, ale kobieta wcale nie reaguje. Nie zauważam ruchów klatki piersiowej. Zaczynam wrzeszczeć, chcę się do niej doczołgać.
Przyjeżdża policja.
                                  Trudności z oddychaniem zmuszają mnie do spoczęcia na podłodze. Wkładam głowę między kolana. Śmierć ludzi, chociażby tych, których nie znam jest dość trudnym tematem. Trybiki zaczynają pracować, a ja ciągle odtwarzam tamten wieczór, tamtą noc. Choć ludzie uważają, że jestem tym silniejszym potomkiem, też potrafię się obwiniać. Leżąc we własnym łóżku pod kołdrą, czytając książkę, jedząc śniadanie. Ciągle myślę o tym, że mogłam skoczyć na morderce. Mogłam spróbować, ale tego nie zrobiłam. Może nikt tego nigdy nie zauważy, ale każdy członek naszej rodziny w pewnym stopniu czuje się odpowiedzialny za śmierć mamy. Cała nasza trójka jest jedną wielką stertą rozpaczy.
                                  Nie obchodzi mnie huragan bawiący się moimi uczuciami. Wstaję i idę do pokoju Seana. Leży na łóżku w bezruchu. Przypomina mi się ostatnia noc, gdy przyszedł do mojego pokoju z pociętymi nadgarstkami. Kładę się obok i wtulam w jego ciało, a on natychmiast obejmuje mnie ramieniem.
                                  Wiem, że kiedy jesteśmy obok oddziałujemy na siebie w pozytywny sposób. Nie umiem opisać naszej więzi, może i nawet nie chcę. Wystarczy mi, że Sean jest blisko, bym znów mogła normalnie oddychać.

- Koniec piżama party - budzi nas głos ojca. - Pasowałoby zjeść śniadanie.
Mozolnie podnoszę się z łóżka. Świadomość braku snu poniekąd wywołała na mojej buzi uśmiech. Nie śmiem pomyśleć, co bym zrobiła, gdyby to wszystko zaczęło nawiedzać mnie w stanie spoczynku.
                                Oczywiście nie czuję się dobrze. Siedząc przy wielkim stole rozmyślam nad opcją poinformowania o wszystkim taty. Tak, zdecydowanie byłoby najrozsądniej, do tego zdjęłabym maleńki ciężar z własnego serca.
                                 Potem wchodzi Sean i rozwiewa mój plan.
- Jak tam minęła wam noc? Są tu cholernie wygodne łóżka.
Nie wierzę, że nie chce powiedzieć o tym ojcu.
- Muszę przyznać ci rację - mężczyzna go popiera. - Zjemy śniadanie i idziemy zwiedzać instytut. Potem czeka nas jeszcze podziwianie pierwszych wersji VIS.
- Tak, to będzie bajeczne.
Nadal nie mogę niczego wydusić. Chyba mam otwartą buzię, bo Sean zwraca mi uwagę.
- Wyglądasz, jakbyś zobaczyła trupa.
Jeszcze z tego żartuje? Irytacja przerasta moje zdziwienie.
- Jak możesz się tak zachowywać! Czyżbyś miał gdzieś całe wczorajsze zdarzenie?!
Brat marszczy brwi, by potem na jego twarzy zagościło przerażenie. Może myślał, że to działanie któregoś z narkotyków. Wolę nie wiedzieć. Mam ochotę przeprosić, ale wtedy dzwoni telefon ojca. Musimy zejść zwiedzać ten okropny budynek.
                                Kiedy zjeżdżamy windą na parter brzuch zaczyna mnie okropnie boleć. Wolałabym zostać w pokoju, którego nienawidzę nieco mniej niż reszty budynku. Ale wciąż nienawidzę. Kiedy idę korytarzem czuję na sobie czyiś wzrok.
                               Rzucam szybkie spojrzenie przez ramię. Widzę strażnika, tego samego co wczoraj. Podnosi dłoń do góry i palcem wskazującym przejeżdża po swoim gardle.
Szybko łapię jego wiadomość. Coś pisnę i nie żyję.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

tak i oto wznawiam moją wcześniejszą porażkę!
rozdziały nie będą zbyt często, bo staram się nie zacząć z jedynkami w nowej szkole, aczkolwiek postaram się by były długie.
jeśli czytacie = komentujcie.
to chyba tyle. mam nadzieję, że powrót tutaj nie wypadł dość źle. (":

poniedziałek, 14 lipca 2014

6.

                  Gdy obudziłam się tamtego ranka, Sean leżał z rozwartymi powiekami i patrzył na mnie tym dziwnym wzrokiem, którego nie umiem rozszyfrować. Lekko się uśmiechał i głaskał moją głowę. Zawsze chciałam z nim porozmawiać o śmierci mamy, lecz przez większość czasu nie bywa trzeźwy, więc nie ma ochoty z nikim gadać poza swoimi przyjaciółmi ćpunami. W dni takie jak ten nie ma sposobu, by zmusić go do konwersacji. On tylko patrzy na mnie, a ja na niego. Tylko się uśmiecha, a ja wiem, że w ten sposób mi dziękuje. Próbuję coś powiedzieć, ale on przykłada palec do ust i nakazuje milczeć. W milczeniu spędzamy godzinę, dwie, czasem trzy, aż nie przyjdzie tata i nie zgoni nas z łóżka.
                     Tamtego poranka cała historia się powtórzyła. Chcę przekazać bratu, że jest niewinny i nie musi pokutować, ani błagać Boga o wybaczenie. Chcę, by rozumiał, że za każdym razem, gdy widzę go w takim stanie dostaję palpitacji serca. Pierwsze spojrzenie, a ja panikuję, że tym razem nie przeżyje. Odejdzie, zostawi mnie samą na tym świecie, jakby to miała być teraz moja kolej na obwinianie się. Ale ja też cierpię. Ja też straciłam własną matkę, autorytet, przyjaciółkę. Nie umiem spędzać czasu z wujkiem Robertem. Czuję wtedy, jakby ktoś wykopał mamę z ziemi i włożył jej duszę w jego ciało.
                   Nic nie poradzę, że takie myśli dopadają mnie w samolocie. Ledwo usiadłam obok brata, a teraz wgapiam się w znajomą twarz i wyłapuje poszczególne znaki, dzięki którym jestem w stanie stwierdzić, że ten gnojek znów coś wciągał. Od razu smutnieję i próbuję zakopać się we fałdach skórzanego fotela. Przywykłam już, że wszędzie latamy tym samolotem. Jego wystrój przypomina pokój gościnny ciotki Claire. Na dębowym stoliku przed nami leży kilka magazynów ułożonych w niewielki stosik. Ojciec siedzi po drugiej stronie, w jednej ręce trzymając tablet, a w drugiej szklankę do połowy wypełnioną whiskey. Nad nim wisi ekran wielkości wersalki wyświetlający najświeższe wiadomości, czyli głównie wszystko o Wielkich Poszukiwaniach. Kiedyś przeczesywałam kanały, szukając stacji nadającej ze Stanów Zjednoczonych, ale tutaj nie łapie niczego spoza granic naszego kraju. Lub po prostu nie chce wyłapywać.
- Czy nasze życie wyglądałoby inaczej, gdybyśmy mieszkali w innym miejscu? - zwracam się do brata, który odrywa wzrok od okna.
- Zawsze możemy zamieszkać na Grenlandii. Tamten klimat to coś wspaniałego.
Zakrywam usta, maskując własne rozbawienie.
- Jeśli tak bardzo tego pragniesz, jestem za, by cię tam wysłać - z szklanki ojca znika część trunku. - Zawsze marzyłem, by moje dzieci coś osiągnęły. Może uda ci się poznać język misiów polarnych.
- Prędzej ich skamielin, ale dziękuję za propozycję. Na pewno się nad nią zastanowię.
Wyciągam telefon i sprawdzam, czy nie dostałam żadnej nowej wiadomości. Przez kilka dni nieustannie wymieniamy się z Tobym swoimi obawami, czy wizjami na temat przyszłości. Nawet doszliśmy do tematu kolonizacji Oweriusza - niedawno odkrytej planety. Oczywiście żartowaliśmy, ale kto wie? Może przeznaczone jest nam rozmnażanie się na skalę międzygalaktyczną. Niestety na poczcie nic nowego.
                        Kiedy lądujemy, muszę przyłożyć dłoń do brzucha, jakby to miało na celu uspokoić mój żołądek. Nienawidzę momentu, gdy koła dotykają podłoża, a moje wnętrzności pchają się do wyjścia ewakuacyjnego. Chwilę zajmuję mi dojście do siebie. Wstaję i jako pierwsza wysiadam z samolotu. Schodząc stopniami w dół staram się wyglądać najdoroślej jak się da. W odległości kilku kilometrów nie widzę niczego poza pasem startowym, zieloną trawą oraz wielkim hangarem.
- Serdecznie witam młodą pannę Roberts! - starszy mężczyzna podaje mi dłoń, całując mnie w policzek. Jego siwe krótkie włosy łaskoczą moją skórę. Próbuję odpowiedzieć, ale ten już jest przy moim bracie i ojcu. Potem przyjeżdża po nas limuzyna, w której spędzam kolejne dwie godziny swojego życia.
- Zobacz tam - Sean wskazuje na wielki szklany budynek wyłaniający się zza drzew. Jest ogrodzony wysoką siatką zakończą u góry drutem kolczastym. Nie muszę zerkać na tablicę, by wiedzieć, że dojechaliśmy do NIB. Narodowy Instytut Badawczy współpracujący z firmą mojego ojca. Można by powiedzieć, że mamy fory.
                       Nie słucham wszystkich ludzi witających się z nami, bo chyba zwariowałabym. Każdemu kiwam głową, starając się zachować promienny uśmiech.
- Przeznaczyliśmy dla państwa całe jedenaste piętro - tłumaczył mężczyzna w białym fartuchu, spod którego przeświruje granatowy garnitur. - Jest tam jadalnia, w której zawsze powinno znaleźć się coś do jedzenia, a jeśli mają państwa jakieś życzenia co do posiłków, proszę zadzwonić telefonem pod numer 11. Na tym piętrze znajduję się również siłownia, basen, sauna, kino...
- Wizja basenu brzy cudownie - oznajmia brat opierający się o stalowy drążek w windzie - ale mam nadzieję, że nie będę musiał spać w wodzie. Wilgotność drastycznie wpływa na moje problemy z pęcherzem.
Przy Seanie pod wpływem różnych rzeczy trudno być poważnym. Znów muszę użyć dłoni, by zasłonić usta. Naukowiec czerwienieje i natychmiast wnosi poprawki do swojej wypowiedzi.
- Jest tam także siedem sypialni, więc nie musi się pan obawiać o swoje zdrowie.
- To bardzo dobrze. Nie lubię się moczyć.
- Gwarantujemy panu najsuchszą noc życia.
                            Sean siedzi na skórzanej sofie, bawiąc się pilotem.
- Nudzę się.
Za to ja leżę na podłodze i liczę halogenowe lampki na suficie. Gubię się przy trzydziestej, gdyż zmieniają kolor świecenia i zamiast pomarańczu oślepia mnie ognista czerwień.
- Chodźmy się przejść.
- Ciekawe gdzie - mówię znużonym głosem.
- Sprawdźmy czy tamta siatka jest pod napięciem.
- Okay, ty jej dotykasz, a ja nagrywam dla potomstwa.
Oboje się śmiejemy. Leżę tak jeszcze przez chwilę. Następnie wstaję i idę do jednej z sypialni. Nie wiem, czy uda mi się wytrwać tu cztery dni nie wariując. Jutro doktor Haynees ma oprowadzić nas po laboratoriach i pokazać pierwsze modele VIS. Zabawa przednia, nie ma co zaprzeczać.
                       Wchodząc do pokoju już trzeci raz nadal uważam go za niesamowity. Kryształowy żyrandol, perskie dywany i łóżko wielkości mojej łazienki. Kolor beżowej kozetki zlewa się z zasłonami w oknach, które w tej chwili nie przepuszczają światła. Jestem zmęczona, więc padam na to niewielkie niebo w postaci tony pościeli i miękkiego materaca i odpływam.
- Wstawaj! - słyszę wrzask własnego brata, co zmusza mnie do podniesienia się.
- Co? - pytam zaspana.
- Choć, musisz coś zobaczyć - chwyta moją dłoń i ciągnie za sobą, a ja ulegam mu niczym posłuszny baranek pasterzowi.
Początkowo myślę, że znów coś wciągnął i chce mi pokazać elfy latające wokół krzesła(bywało tak kilka razy), ale ku mojemu zdziwieniu wchodzimy do windy, Sean wciska przycisk z cyferką 0 i drzwi się zamykając.
- Coś się stało? - zmartwiona próbuję wyczytać coś z jego twarzy, ale on skupia się na widoku za szybą. Jest już ciemniej, więc jedyne, co dostrzegam do siatka i obrzeże lasu.
Nagle chłopak się podrywa i wskazuje gdzieś palcem.
- Patrz.
Przybliżam się do szyby i dostrzegam jakąś białą plamę za ogrodzeniem.
- O to chodzi?
- Tak. Przed chwilą jeden ze strażników tam podszedł, a dziewczynka zniknęła. Teraz znów wróciła.
Więc ta biała plama to dziewczynka. Nie mam sokolego wzroku, szczerze mówiąc powinnam nosić okulary. Długa historia.
- Nie powinniśmy tam podchodzić, jeśli o to ci chodzi.
- Jestem ciekawy, co ta mała tutaj robi. A ty nie?
Gryzę się w język, by nie powiedzieć prawdy.
- Nie. Wracajmy.
- Przestań, nikt nas nie zauważy.
- Tutaj roi się od kamer i czujników ruchu, inteligencie. Ojciec będzie zły.
Moje zdanie nie robi na nim żadnego większego wrażenia, a że nie chcę zostawiać brata samego, idę z nim. Drzwi windy otwierają się, a my wymykamy się na zewnątrz. Na szczęście korytarz jest pusty, a na jego końcu widnieje tabliczka "wyjście ewakuacyjne". Szybko wychodzimy z budynku, a mnie znów atakuje chłód. Nienawidzę wieczornego powietrza.
- Tam - Sean idzie wprost w stronę ogrodzenia. Tuż obok nas biegnie jeszcze ściana, więc nie widzimy wszystkiego dokładnie. Kiedy dochodzimy do krawędzi, a wilgoć z trawy zdąża przedrzeć się przez moje skarpetki, przed nami pojawia się strażnik.
                      Brat łapie moją bluzę i przyciąga mnie do siebie. Jest na tyle ciemno, że nie udaje mu się nas zauważyć. I tak to raczej nie jest jego zadanie, bo kieruje się do siatki. Wyprostowany staje przed dziewczynką. Nadal nie umiem jej dokładnie opisać. Biała plama. Tyle widzę.
- Kazałem ci się stąd wynosić! - wrzeszczy mężczyzna, ale mała nie odpowiada. - Słyszysz, wynoś się!
Sekundy milczenia, po czym strażnik wyciąga pistolet. Biorę głęboki wdech.
- Zastrzelę cię, jeśli sobie nie pójdziesz, mała zdziro.
- Chcę go zobaczyć! - oznajmia cieniutki głos. - Mojego brata!
- Wynoś się!
- Chcę...
W tej chwili słyszę stłumiony wystrzał. Biała plama pada na kolana, ale nie płacze. Sean szybko reaguje i przytula moje ciało. Pozwalam mu na to, bo jestem w szoku. Odwrócona plecami, patrząca na święcący napis "wyjście ewakuacyjne" wyłapuję poszczególne dziecięce słowa:
- Mojego brata.... chcę go zobaczyć... Proszę. Ten... Ten ostatni raz... mojego brata.
Kolejny strzał, aż sama upadam. Wszystkie głosy ucichły, a ja czując własne spływające łzy oglądam się przez ramię.
- Zaświeć latarnie numer osiem - mówi mężczyzna do radia. - Muszę coś sprzątnąć.
Światło się zapala, a ja zaczynam szlochać.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
byłabym wdzięczna, gdyby pod tym rozdziałem zostawił po sobie ślad każdy czytający. ;~; chciałabym wiedzieć, ilu was jest.